— Panie doktorze! Panie doktorze Chilton, czy przypadkiem nie mnie pan szuka?
— Właśnie ciebie! Zechcesz może zejść!
A tymczasem w sypialnym pokoju panna Polly, czerwona z gniewu, wyciągała szpilki, przytrzymujące szal.
— Jak mogłaś, Pollyanno — mówiła z wyrzutem w głosie. — I pomyśl tylko, że mnie w tem przebraniu widziano!
Pollyanna stanęła zmieszana.
— Przecież ciocia wyglądała tak pięknie, tak naprawdę pięknie!
— Pięknie! — powtórzyła z pogardą panna Polly, odrzucając na krzesło szal i zaczęła przyprowadzać „do porządku“ uczesanie.
— O ciociu, proszę... Niech ciocia tak zostawi.
— Zostawić tak, jak jest? — odparła panna Polly z oburzeniem — nie, moje dziecko, przenigdy!
I w mgnieniu oka znikło arcydzieło paluszków Pollyanny!
— Ach, jaka szkoda! Ciocia była taka ładna! — mówiła prawie ze łzami w oczach Pollyanna, wychodząc z pokoju.
Doktór czekał na nią w powozie.
— Zapisałem choremu lekarstwo i przyjechałem po nie — rzekł, uśmiechając się. — Jedziemy?
— Pan pewnie ma na myśli receptę do apteki! O, ja to umiem! Dawniej często przynosiłam z apteki lekarstwa dla pań z dobroczynności!
Doktór znów się uśmiechnął.
— Tymczasem chodzi o pana Pendltona, który chciałby cię dziś widzieć, a ponieważ deszcz prze-
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.