zawołała z zachwytem. — Ach, jakie to cudne! Jak to się robi?
Pan Pendlton uśmiechnął się odniechcenia. Tego dnia był w wyjątkowo złym humorze i usposobiony nieprzychylnie względem całego otoczenia.
— Mam wrażenie, że te widma słoneczne powstały z promieni, odbijających się w ukośnie ściętej krawędzi szkła termometru, umocowanego w oknie. Właściwie termometr jest prawie zawsze w cieniu i tylko z rana, przez parę chwil jest w słońcu!
— Ach, jakie to ładne! — wołała Pollyanna. — I to robi słońce? Gdybym miała taki termometr, trzymałabym go cały dzień na słońcu!
— Ładnebyś miała pojęcie o właściwej temperaturze, gdyby tak termometr był stale wystawiony na słońce — roześmiał się pan Pendlton.
— Nie kłopotałabym się wcale o to — odparła Pollyanna, wciąż jeszcze oczarowana blaskami tęczowemi na poduszce. — Czy kogoś, ktoby przez cały dzień przebywał w tęczy, mogłaby obchodzić temperatura?
Pan Pendlton znów się uśmiechnął. Obserwował uważnie rozpromienioną twarzyczkę Pollyanny i nagle przyszła mu jakaś myśl do głowy. Nacisnął guzik dzwonka elektrycznego.
— Noro — rzekł do służącej, która ukazała się we drzwiach — proszę mi przynieść bronzowy świecznik, stojący w salonie na kominku.
— Dobrze, proszę pana — odpowiedziała nieco zdziwiona służąca i po chwili wróciła ze świecznikiem.
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.