do szkoły, to znaczy — żyć, w co przedtem mocno wątpiła.
Aczkolwiek Pollyanna miała teraz znacznie mniej czasu, nie zapominała jednak starych przyjaciół. Naturalnie, nie mogła poświęcać im tyle czasu, co przedtem, lecz nie zaniedbała ich; ale pan Pendlton był niezadowolony z takiego stanu rzeczy i miał ciągłe pretensje, że Pollyanna go zaniedbuje.
Gdy pewnej soboty odwiedziła go po południu, zagadnął niespodzianie:
— A gdybyś tak, Pollyanno, zamieszkała u mnie? W ostatnich czasach prawie wcale cię nie widuję!
Pollyanna roześmiała się! Pan Pendlton bywał taki dziwny czasami!
— Myślałam, że pan nie lubi ludzi koło siebie — odparła po chwili.
— To było przedtem, nim mnie nie nauczyłaś twej cudownej gry. Teraz jestem zadowolony, gdy się mną opiekują! Cieszy mnie i to, że już za kilka dni wstanę i wtedy zobaczymy, jak to pójdzie z niemi — rzekł, wskazując na oparte o ścianę kule.
— A jednak pan nie zawsze jest ze wszystkiego zadowolony — zauważyła Pollyanna — pan tylko tak mówi. Zresztą pań wie sam, że jeszcze niezupełnie dobrze umie grać w zadowolenie! Tak, pan to wie dobrze!
Twarz pana Pendltona spochmurniała.
— Właśnie dlatego jesteś mi potrzebna, żebyś mnie nauczyła grać, jak się należy. Zechcesz więc zamieszkać u mnie?
— Czy pan to mówi serjo?
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.