powiedzieć, lecz Pollyanna nie dała mu przyjść do słowa.
— Poza tem człowiek tak bogaty, jak pan, nie powinien mnie wcale potrzebować do szczęścia. Pan przecież uszczęśliwia innych, i przez to powinien pan być sam szczęśliwy! Dał pan mnie i pani Smith widma słoneczne, Nansy — złotą monetę...
— Ach, nie mówmy o tem — przerwał pan Pendlton.
Rumieniec na jego twarzy wzmógł się jeszcze bardziej. I nic dziwnego: pan Pendlton nigdy nie był człowiekiem zbyt hojnym i dobroczynnym.
— To wszystko drobnostki — mówił dalej — a i to stało się przez ciebie! Owszem, tak jest — dodał, widząc przeczący ruch Pollyanny — i wszystko to świadczy właśnie o tem, jak bardzo jesteś mi potrzebną. Jeśli chcesz, Pollyanno, abym nadal grał w zadowolenie, powinnaś przyjść na stałe do mnie, aby grać ze mną razem — mówił głosem coraz to cichszym i błagalnym.
Pollyanna zamyśliła się.
— Ciocia Polly jest tak dobra dla mnie — zaczęła, lecz pan Pendlton przerwał natychmiast. Twarz jego znów przybrała dawny wyraz podrażnienia. Niecierpliwość, nie znosząca oporu, za długo trzymała go w swych więzach, aby mógł się jej wyzbyć odrazu.
— Pewnie, że jest dobra dla ciebie, ale ani w połowie nie potrzebuje cię tak, jak ja!
— Ależ, proszę pana, ja wiem, że ona jest zadowolona, że ma...
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.