wieniu pana Pendltona, co było zadaniem niełatwem i Pollyanna trochę się tego bała.
Lubiła bardzo pana Pendltona i szczerze mu współczuła, gdy go widziała smutnym, lub gdy jej opowiadał o swem samotnem, nieszczęśliwem życiu. Wyobrażała sobie po wyzdrowieniu pana Pendltona ten duży dom o ponurych milczących pokojach, zakurzonych stołach, porozkładanych w nieporządku książkach i serduszko jej ścisnęło się mocno. Pragnęła znaleźć kogoś, ktoby...
I nagle podskoczyła, wydając okrzyk radości na myśl, która się urodziła w jej małej główce.
Udała się, jak mogła najprędzej, do pana Pendltona. Zastała go w bibljotece, już siedzącego na fotelu, ze swym wiernym psem u nóg.
— A więc, Pollyanno, czy będę mógł podczas resztek moich dni spokojnie grać w zadowolenie? — zapytał chory, niecierpliwym tonem, zaledwie przestąpiła próg pokoju.
— Owszem — odpowiedziała Pollyanna — znalazłam najlepszy sposób, ażeby panu...
— Ale z tobą? — przerwał pan Pendlton.
— N... nie, ale...
— Pollyanno! Wszak nie powiesz mi „nie“ — powiedział głosem wzruszonym.
— Muszę, proszę pana! — Naprawdę muszę! Ciocia Polly...
— Odmówiła ci? — przerwał znów chory.
— Nie pytałam jej — z trudem wyjąknęła dziewczynka.
— Pollyanno!
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.