kością, na jaką tylko mógł się zdobyć jego samochód.
— Nie trzeba było nawet patrzeć na twarz jej ciotki — opowiadała w ogrodzie staremu Tomaszowi ze łzami w oczach Nansy — żeby widzieć, że w tej chwili nie było to z jej strony tylko spełnianiem obowiązku! Gdy się spełnia swój obowiązek, ręce nie drżą, a oczy nie patrzą tak, jakby błagały anioła-stróża o pomoc i opiekę.
— Czy bardzo ciężko ranna? — pytał Tomasz.
— Niewiadomo. Gdy położono ją na łóżko, wyglądała tak, jakgdyby już nie żyła, ale panna Polly powiedziała, że żyje, bo czuła słaby oddech i bicie serca.
— A jakże to się stało? Kto — kto — ?
— I stary ogrodnik zacisnął pięści, a twarz jego przybrała zły wyraz.
— Ach, jabym sama chciała to wiedzieć! I pomyśleć tylko, że omal nie zmiażdżono zupełnie naszego aniołka! Zawsze nienawidziłam te ryczące maszyny!
— Czy ma jakie rany? — rozpytywał wciąż stary Tomasz.
— Owszem, ma małą rankę na głowie, ale panna Polly powiedziała, że to nic, tylko że musiało być jakieś wstrząśnienie wewnętrzne. Nie mogę się doczekać aż doktór wyjdzie. Tak się strasznie niepokoję! Wolałabym zamiast tego najgorsze pranie! — dodała, odchodząc.
Ale i po wyjściu doktora Nansy nie mogła powiedzieć Tomaszowi nic nowego. Wewnątrz nie było nic złamanego, a mała rana na głowie była
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.