panna Polly od chwili, gdy na prośbę Pollyanny zaczęła nosić koronki i wstążki.
— No pewnie, bo przecież wcale nie jest stara — zauważył Tomasz.
— Jeśli nie jest, to w każdym razie wyglądała na taką przed przyjazdem Pollyanny. Powiedzcieno mi, Tomaszu, kto był jej narzeczonym? Tego dotychczas jeszcze nie wykryłam!
— Naprawdę? — zapytał starzec zagadkowo — a więc jeśli kiedykolwiek dowiesz się o tem, to w każdym razie nie ode mnie.
— Proszę powiedzieć, Tomaszu, — nastawała Nansy — wszak wiecie, że jest moc osób, których mogłabym o to zapytać.
— Możliwe, ale jest jedna, która ci nie odpowie: to — ja!
Nagle twarz starego rozpromieniła się.
— No, a jakże czuje się dziś nasza maleńka? — zapytał.
— Ciągle bez zmiany! Właściwie śpi, mówi, usiłuje uśmiechać się i cieszyć, gdy się pokaże słońce lub księżyc — oto i wszystko! Czasami aż mi się chce płakać, gdy na nią patrzę.
— A tak, to jej gra! Niech ją Bóg błogosławi — powiedział staruszek wzruszony.
— Czy i wy też wiecie o tej grze? — zapytała Nansy.
— O, oddawna!
Starzec zamilkł na chwilę, a potem dodał drżącym ze wzruszenia głosem:
— Pewnego razu narzekałem, że jestem taki
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.