okolicznościach Nansy cieszyłaby się niezmiernie ze sposobności przestąpienia progu tajemniczego domu pana Pendltona. Dziś jednak szła z ciężkiem sercem i nic nie mogło jej rozchmurzyć. Nawet nie rozglądała się po przedpokoju przez tych kilka minut, które czekała na pana Pendltona.
— Jestem Nansy — odezwała się pełnym szacunku tonem w odpowiedzi na pytający wzrok pana Pendltona. — Panna Harrington przesyła panu przeze mnie wiadomości o Pollyannie.
— A więc?
Z tonu, jakim powiedziane były te dwa słowa, Nansy zrozumiała, że pan Pendlton przeczuwa coś złego.
— Nowiny nie są dobre, proszę pana.
— Nie chcecie przecież powiedzieć...
Pan Pendlton nie dokończył, a Nansy opuściła oczy.
— Niestety, proszę pana, doktór-specjalista powiedział, że już nigdy nie będzie mogła chodzić!
Grobowa cisza zapanowała przez chwilę w pokoju, poczem pan Pendlton stłumionym głosem wyszeptał:
— Biedne, biedne dziecko!
Nansy spojrzała na niego, lecz natychmiast opuściła oczy. Nie spodziewała się nigdy, aby ten człowiek, taki zwykle ponury i zgorzkniały, mógł się zdobyć na tak szczere i głębokie współczucie.
Po chwili milczenia odezwał się głosem beznadziejnie zgnębionym:
— Boże! Jakie to okrutne — nie móc już nigdy
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.