— Przypomnieć, jak sama uczyła tej gry innych! Panią Smith i innych, i to, co mówiła, by ich do gry zachęcić! Ale biedactwo płacze i powiada, że to zupełnie co innego. Że znacznie łatwiej radzić innym, jak się mają pocieszać, niż się pocieszać samej. Mówi, że próbowała cieszyć się z tego, że inni nie są w jej położeniu, ale w tejże chwili przypominała sobie, że już nigdy nie będzie mogła chodzić! Przecież to okropne!
Nansy zamilkła na chwilę; pan Pendlton nie odzywał się również, siedząc z zakrytemi oczyma.
— Wtedy — mówiła smutnie — przytoczyłam jej własne słowa, że gra jest tem ciekawsza, im trudniejsza; powiedziała mi na to, że w tych warunkach jest to zbyt trudne. Ale — dodała pośpiesznie — muszę już iść!
We drzwiach jednak zatrzymała się na chwilkę.
— Ach, proszę pana, co mam powiedzieć Pollyannie? — Czy pan widział się powtórnie z Dżimmi?
— Nie! Widziałem go raz tylko — odpowiedział pan Pendlton — ale o co chodzi?
— Bo jest to, zdaje mi się, największem jej zmartwieniem, że nie będzie go mogła znów do pana przyprowadzić. Podobno już raz go do pana przyprowadziła, ale nie była pewna, jak został przyjęty. Obawia się, że jego towarzystwo nie przypadnie panu do gustu! Nic jednak z tego wszystkiego nie zrozumiałam!
— Zato ja rozumiem wszystko — powiedział poważnie pan Pendlton.
— Biedactwo! Ciągle powtarza, że takby chciała
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.