doktór Warren, panna Polly, pielęgniarka i nawet Nansy, przekonywały się z bólem w sercu, że stosowane wciąż środki lekarskie nie przynosiły żadnej zmiany ku lepszemu. Zdawało się, że spełnia się smutna przepowiednia specjalisty z New-Yorku i że Pollyanna naprawdę nigdy już nie będzie mogła chodzić.
Całe miasto również śledziło z zainteresowaniem stan zdrowia Pollyanny, ale był jeden człowiek, którego wyjątkowo niepokoił stan chorej i który z większą, niż wszyscy, niecierpliwością oczekiwał dodatnich zmian w jej zdrowiu. Lecz czas upływał i nie przynosił żadnych zmian ku lepszemu, więc człowiek ten był coraz więcej zdenerwowany i zaniepokojony i, zdawało się, walczył o coś sam ze sobą.
Rezultatem tej walki było to, że pewnego poranku zameldowano panu Pendltonowi wizytę doktora Chiltona.
— Przyszedłem do pana — zaczął doktór — dlatego, iż pan lepiej, niż kto inny w mieście, zna mój stosunek do panny Harrington.
Twarz pana Pendltona zlekka drgnęła, gdyż rzeczywiście wiedział o wszystkiem, lecz od lat piętnastu nikt nie wspominał o tem nigdy.
— Owszem — odpowiedział, starając się nie zdradzać zbyt wielkiej ciekawości, tem bardziej, że zauważył odrazu mocno podniecony stan doktora Chiltona.
— Panie Pendlton, ja powinienem zobaczyć to dziecko, zbadać je! Ja muszę to zrobić! — zawołał ten zupełnie niespodziewanie.
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.