— A więc dlaczego pan tego nie zrobi?
— Przecież pan wie dobrze, że od piętnastu lat nie przestąpiłem progu tego domu. Poza tem pan tego, oczywiście, nie wie, — właścicielka jego powiedziała mi, że z chwilą, gdy mi zaproponuje wejście do swego domu, będzie to jakby przeproszenie z jej strony i że wtedy wszystko ma być po staremu, co znaczy, że zgodzi się zostać moją żoną. Pan przecież nie może zaprosić mnie do jej domu, w jej imieniu!!
— A czy nie mógłby pan pójść tak, bez zaproszenia?
Doktór Chilton zmarszczył brwi.
— Nie! Mam przecie trochę ambicji.
— Ale ponieważ pan tak się obawia o dziewczynkę, czy nie możnaby chociaż na chwilę zapomnieć o kłótni, która was tak poróżniła?
— Ach nie, nie to mam na myśli! Gdyby o to tylko chodziło, naturalnie poszedłbym bez wahania, lecz tu wchodzi jeszcze w grę ambicja zawodowa. Rozumie pan: dziecko jest chore, a ja jestem lekarzem! Nie mogę przecież powiedzieć i „Zawołajcie, zaproście mnie“!
— Lecz cóż takiego między wami zaszło?
— Nic... głupstwo... drobiazg... Ale w tej chwili chodzi o to, żebym zobaczył Pollyannę! Jest to poprostu kwestją życia. Powiem panu szczerze, iż jestem prawie przekonany, że można jej będzie przywrócić zdolność chodzenia.
Słowa te, wypowiedziane stanowczo i dobitnie i przeznaczone w tej chwili wyłącznie dla pana Pendltona, usłyszał wypadkiem jeszcze ktoś! Mia-
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.