jej ciotki, tem bardziej, że jestem przekonany, że mi odmówi.
— Więc trzeba zrobić tak, aby sama pana zaprosiła!
— Ale jak to zrobić?
— Narazie nie wiem... pomyślę.
— Rozumiem ją dobrze — mówił doktór Chilton — ale cóż z tego! Zanadto jest dumna, aby zrobić pierwszy krok pojednawczy. A tymczasem, gdy pomyślę, że to biedne dziecko skazane jest na mękę wiecznego leżenia, to...
Doktór Chilton nie skończył, lecz, nerwowo ściskając ręce, zaczął chodzić dużemi krokami z kąta w kąt.
— A żeby tak ktoś inny dał jej do zrozumienia...? — powiedział pan Pendlton.
— Dobrze — ale kto?
— Nie wiem... nie mam pojęcia — odparł bezradnie pan Pendlton.
Dżimmi, który przez cały czas słuchał uważnie, bojąc się opuścić choć jedno słówko, nagle wyprostował się.
— A więc, na Boga, ja to zrobię — wyszeptał — ja jej powiem!
I wyślizgnąwszy się nieznacznie przez furtkę, pobiegł co tchu w kierunku willi panny Harrington.
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.