— Jak można mnie tak nastraszyć! — mówiła z lekkim wyrzutem Nansy do Pollyanny, która ku wielkiemu swemu żalowi musiała wkońcu rozstać się ze wzgórzem i sosną i schodziła teraz na dół.
— Straszyć? — zdziwiła się Pollyanna. — Nigdy nie trzeba się bać o mnie! Ojciec, a potem panie z koła opieki zawsze niepokoiły się o mnie, dopóki się nie przekonały, że mi się nigdy nic złego nie stanie.
— Ależ ja nie wiedziałam, dokąd poszłaś! — mówiła Nansy, biorąc Pollyannę za rękę — nikt cię nie widział wychodzącą; chyba wyszłaś przez komin!
Pollyanna roześmiała się szczerze.
— Ach, nie! — zawołała — nie przez komin, lecz przez okno i spuściłam się po drzewie na ziemię.
— Boże Miłosierny! — krzyknęła Nansy — coby na to powiedziała panna Polly!
— Jesteś tego ciekawa? Dobrze! Opowiem jej o tem i dowiesz się, co powie — obiecała dziewczynka wesoło.
— Nie, nie, nie trzeba! — zaprotestowała Nansy, która za wszelką cenę chciała odwrócić od Pollyanny nową falę gniewu ciotki.
— Ale teraz śpieszmy się, bo muszę jeszcze pozmywać naczynia!
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ IV.
Gra w zadowolenie.