— Jest to bardzo piękna gra, której nauczył mnie mój ojciec. Graliśmy w nią już wtedy, gdy byłam zupełnie maleńka. Nauczyłam jej potem panie z dobroczynności przynajmniej niektóre z nich.
— Więc cóż to za gra?
Pollyanna uśmiechnęła się, ale i westchnęła równocześnie.
— Zaczęliśmy się bawić w tę grę od chwili, gdy przyszła do nas paczka misjonarska, a w niej znaleźliśmy... kule.
— Kule?
— A tak! Ja wtedy bardzo chciałam mieć lalkę. Tatuś mój spodziewał się, że ją otrzymam i nawet prosił o to, ale pani, która napełniała paczkę darami dla kolonji misjonarskiej, odpisała, że lalki niema i że zamiast lalki przysyła małe kule, które może przydadzą się dla jakiegoś kalekiego dziecka. Od tego czasu powstała nasza gra.
— Nie widzę tu nic zabawnego! — odparła szorstko Nansy, myśląc, że Pollyanna żartuje z niej.
— Niema nic zabawnego, ale jest — gra. A polega na tem, aby w każdych, nawet najcięższych okolicznościach znaleźć coś, z czego możnaby było cieszyć się!
— Nie rozumiem, z czego można się cieszyć, gdy się otrzymuje zamiast upragnionej lalki — kule! — niecierpliwie odezwała się Nansy.
Pollyanna klasnęła w dłonie.
— Można! Ja sama też początkowo nie mogłam się domyśleć. Dopiero ojciec mi wytłumaczył.
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.