dach werandy potrzaskiwał pod nóżkami, co wprowadzało ją w jeszcze większy zachwyt.
Przeszła się kilka razy po dachu tam i zpowrotem, i nie mogła się nacieszyć, że wreszcie nie jest już u siebie w dusznym pokoiku.
Wkońcu rozłożyła jeden worek zamiast materaca, podłożyła drugi pod głowę i przykryła się trzecim.
— Jak to dobrze — mówiła do siebie, przypatrując się gwiazdkom, — że siatki nie zostały jeszcze wstawione w moim pokoiku! Inaczej — nie byłabym tu!
∗
∗ ∗ |
Na dole zaś w sypialnym pokoju, przylegającym do werandy, panna Polly blada i wystraszona ubierała się pośpiesznie.
Przed chwilą drżącym głosem telefonowała do stangreta.
— Natychmiast przychodź z ojcem... Przynieście latarnie... Jakiś... człowiek chodzi po dachu werandy... Prawdopodobnie przelazł przez sztachetę ogrodu, a teraz może dostać się do mieszkania przez okienko w dachu... drzwi, wiodące na strych, zamknęłam na klucz... tylko prędzej, prędzej...
Nieco później, gdy Pollyanna zasnęła, obudził ją blask latarni i potrójny okrzyk zdumienia. Gdy otworzyła oczy, ujrzała stangreta Mateusza, stojącego na przystawionej do dachu drabinie, a stary Tomasz przełaził przez okienko w dachu. Za ple-