W tych pierwszych dniach pobytu siostrzenicy panna Polly miała dość okazji do wydania okrzyku:
— Boże, co za dziwne dziecko! A po lekcjach czytania i szycia była prawie zawsze trochę zmieszana i trochę zmęczona.
W kuchni z Nansy szło znacznie lepiej. Ta nie była ani zmieszana, ani zmęczona i z upragnieniem czekała środy i soboty, kiedy Pollyanna przychodziła na „lekcje“ gotowania.
W bezpośredniem sąsiedztwie dworu Harrington nie było nikogo, z kim Pollyanna mogłaby się bawić. Dom oddalony był od miasta i chociaż wpobliżu stało kilka will, nie było tam ani dziewczynki, ani chłopca w wieku Pollyanny. Nie martwiło jej to jednak wcale.
— To nic nie znaczy — mówiła pewnego razu do Nansy — wystarcza mi najzupełniej, gdy mogę pójść na spacer i przyglądać się ulicom, domom i przechodniom.
Zazwyczaj w godzinach popołudniowych, gdy była ładna pogoda, Pollyanna prosiła, aby dano jej coś do załatwienia, chodziło jej bowiem o to, aby się przejść po mieście.
Podczas tych wędrówek często spotykała „Pana“.
Dla niej był on zawsze „Panem“, nawet, gdy tego samego dnia spotykała wielu innych panów.
„Pan“ nosi często czarne ubranie i jedwabny cylinder, czego zwyczajni ludzie prawie nigdy nie noszą. Twarz miał bladą, zawsze starannie wygoloną, a z pod cylindra wyglądały siwiejące już włosy. Trzymał się prosto, chodził krokiem przy-
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.