śpieszonym i był zawsze sam, co wzbudzało w Pollyannie jakiś niewyraźny za niego smutek.
Może dlatego pewnego dnia przemówiła do niego.
— Jak się pan miewa? Jak pięknie dziś na dworze! — uprzejmie rzekła, zbliżając się do niego.
„Pan“ spojrzał dokoła, następnie zatrzymał się.
— Do mnie mówiłaś? — zapytał sucho.
— Tak jest, do pana — odpowiedziała Pollyanna rozpromieniona. — Mówiłam, że śliczna dziś pogoda! Nieprawdaż?
— Co? Aha — hm... — mruknął i odszedł pośpiesznie.
Pollyanna roześmiała się.
— Co za dziwny człowiek! — pomyślała.
Na drugi dzień znów go spotkała.
— Dziś już nie tak ładnie, jak wczoraj, lecz pomimo to jest bardzo przyjemnie — powiedziała wesoło.
— Co? Aha... hm... — mruknął znów „pan“ i odszedł.
Pollyanna znów się roześmiała.
Gdy jednak zaczepiła go raz trzeci, „Pan“ nagle zatrzymał się.
— Kim jesteś, dziewczynko, i dlaczego zaczepiasz mnie codziennie?
— Jestem Pollyanna Whittier. Widzę, że Pan zawsze taki samotny! Cieszy mnie, że Pan się zatrzymał. Teraz już się znamy... Tylko jeszcze chciałabym wiedzieć pańskie imię.
— Hm... ze wszystkich...
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.