„Pan“ nie dokończył zdania i oddalił się pośpieszniej, niż zwykle.
Pollyanna z rozczarowaniem patrzyła za odchodzącym.
— Może nie zrozumiał mnie — myślała, idąc przed siebie. — Zresztą nie było to całkowite zaznajomienie się, bo przecież nie wiem jeszcze, jak on się nazywa!
∗
∗ ∗ |
Dziś Pollyanna miała zanieść galaretę z nóżek cielęcych dla pani Smith. Polly Harrington stale co tydzień posyłała coś pani Smith. Mówiła, że było to jej obowiązkiem, ponieważ pani Smith była biedna i chora i należała do tej samej parafji, a starym zwyczajem członkowie jednej i tej samej parafji wspierali jedni drugich w biedzie i nieszczęściu. Swój obowiązek względem pani Smith panna Polly spełniała zazwyczaj co czwartek po południu, nie sama, oczywiście, lecz za pośrednictwem Nansy.
Dziś Pollyanna prosiła o pozwolenie odwiedzenia pani Smith, a Nansy chętnie przystała na to, naturalnie za uprzednią zgodą panny Polly.
— Jestem zadowolona, że mogę tam nie iść — mówiła Nansy do Pollyanny — chociaż co prawda to wstyd, abyś ty nosiła ten koszyk!
— A ja się bardzo cieszę! — odparła Pollyanna.
— Po pierwszej wizycie przestaniesz się cieszyć! — przepowiadała Nansy.
— Dlaczego?