doń głośniej. „Pan“ szedł dużemi krokami, ręce miał założone wtył i oczy spuszczone.
Pollyanna uważała podobne zachowanie się za uwłaczające względem słońca i czystego powietrza poranku.
Dziś otrzymała polecenie załatwienia czegoś na mieście i dlatego spotkała go o niezwykłej porze — z rana.
— Jak się pan miewa? — zaszczebiotała. — Jak to dobrze, że dzisiejszy dzień nie jest podobny do wczorajszego. Nieprawdaż?
„Pan“ zatrzymał się raptownie. Zdawał się być zagniewany.
— Podejdź, mała dziewczynko, musimy raz z tem skończyć — powiedział ponuro. — Mam za wiele do roboty, żeby zajmować się obserwowaniem pogody. Możesz być pewna, że nawet nie zwracam uwagi na to, czy słońce jest, czy go niema!
— Właśnie zauważyłam to i dlatego też mówię do pana o tem — zawołała Pollyanna rozpromieniona.
— Hm... co? Jak mówisz? — zapytał „pan“, jakby zaczynając rozumieć, co do niego mówiono.
— Powtarzam, że mówię panu o tem dlatego, że pan sam nie widzi. Przypuszczam, że panu przyjemnieby było pomyśleć trochę o słońcu, ale pan wygląda tak, jakby nigdy tego nie robił.
— Jesteś bardzo dziwna... — nie dokończył i odszedł, ale po kilku krokach zawrócił i znów zbliżył się do Pollyanny.
— Czemu nie znajdziesz sobie dziecka w twoim wieku, by z niem rozmawiać?
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.