— Chciałabym bardzo, lecz w sąsiedztwie niema nikogo. Zresztą nie martwię się tem. Nawet wolę czasem dorosłe osoby, bo się przyzwyczaiłam do pań z dobroczynności!
— Hm... Pań z dobroczynności! Czy czasem nie bierzesz mnie za jedną z nich?
„Pan“ skrzywił usta, jakby się chciał zaśmiać, lecz zaraz się powstrzymał.
Zato Pollyanna wybuchnęła szczerym śmiechem.
— O nie! Pan nie jest podobny do żadnej z tych pań! I nie dlatego, aby pan był mniej dobry, niż one! Jestem przekonana, że pan jest znacznie lepszy, niż się wydaje.
Po tych słowach „pan“ zdawał się być mocno zmieszany i odszedł, nic nie odpowiedziawszy.
Gdy w parę dni potem znów go spotkała, spojrzał na nią z uśmiechem ironicznym.
— Dzień dobry! — zwrócił się do niej. — Czy będziesz zadowolona, gdy ci powiem, iż wiem, że słońce dziś świeci?!
— O, nie potrzebuje mi pan tego mówić — odpowiedziała rozpromieniona Pollyanna — zauważyłam to w chwili, gdy pana zobaczyłam!
— Jakto?
— A tak, proszę pana. Widziałam to w pana spojrzeniu, w pana uśmiechu.
— Hm... — mruknął znów „pan“ i odszedł.
Od tego dnia jednak „pan“ zawsze pierwszy zaczynał rozmowę, chociaż czasem ograniczał się tylko do jednego „dzień dobry“. Ale i tych parę słów wystarczało, aby wywołać wybuch zdziwienia
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.