Tego dnia po południu, wychodząc ze swego pokoiku, Pollyanna spotkała ciotkę, idącą na strych.
— Ach, ciociu, jaka ciocia dobra! Ciocia przychodzi pewnie mnie odwiedzić! Boże, jak się cieszę! Ja tak lubię, gdy ktoś do mnie przychodzi — mówiła, otwierając szeroko drzwi swego pokoiku.
Co prawda, panna Polly wcale nie miała zamiaru odwiedzać Pollyanny. Szła na strych, aby wydostać z szafy biały wełniany szal, lecz zamiast tego znalazła się w pokoiku siostrzenicy. Nie był to od przyjazdu Pollyanny pierwszy wypadek, że panna Polly nieoczekiwanie robiła coś wręcz przeciwnego swym zamiarom.
— To tak miłe, gdy ktoś nas odwiedza, — mówiła Pollyanna, podsuwając ciotce krzesło gestem takim, jakgdyby ofiarowywała gościnność przynajmniej w jakimś pałacu — zwłaszcza, gdy się posiada swój własny pokój! Co prawda, przedtem też miałam oddzielny pokoik, ale był wynajęty, a to nie jest tak przyjemne jak posiadać własny! Wszak to jest mój pokoik, ciociu?
— No tak, twój, Pollyanno — zgodziła się panna Polly, dziwiąc się w duszy samej sobie, że jeszcze tu siedzi i nie poszła po szal.
— Ja bardzo lubię ten pokoik, chociaż niema w nim ani dywanów, ani firanek, ani obrazów...
Pollyanna chciała jeszcze coś mówić, gdy wtem panna Polly przerwała szorstko:
— Pollyanno! Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic, ciociu — odpowiedziała, rumieniąc się, Pollyanna — naprawdę nic!
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.