może surowym niż zwykle, gdyż coś ściskało ją za gardło i bała się, że się rozpłacze. A to się u niej nie zdarzyło już dawno.
Pollyanna podniosła krzesło.
— Ja wiem, ciociu, że dwa razy trzasnęłam drzwiami, ale ciocia rozumie przecież, że ja dopiero przed chwilą dowiedziałam się, że otrzymuję ten pokoik i jestem pewna, że ciocia, będąc na mojem miejscu, zrobiłaby to samo!
Pollyanna przez chwilę przyglądała się ciotce z zaciekawieniem.
— A czy cioci nigdy się nie zdarzy trzasnąć drzwiami? — zapytała.
— Naturalnie, że nie — odpowiedziała panna Polly tonem nieco urażonym.
— To bardzo źle!
— Źle? — ze zdumieniem powtórzyła panna Polly.
— Pewnie, że źle! I to właśnie mnie martwi. Bo gdyby ciocia miała okazję trzasnąć drzwiami, zrobiłaby to na pewno, ponieważ robi się to mimo woli. Jeśli zaś okazji tej nie było, znaczy, że ciocię nic w życiu nie spotkało takiego, co mogłoby ją uszczęśliwić lub sprawić chwilowo dużą radość!
— Pollyanno! — zawołała ciotka.
Lecz Pollyanny już nie było, a zatrzaśnięte z hukiem drzwi, wiodące na strych, mówiły za nią. Pollyanna pobiegła na górę pomagać Nansy znosić rzeczy.
Panna Polly, pozostawszy sama w salonie, była zmieszana, ale jednocześnie czuła dziwne ciepło w okolicy serca i musiała przyznać, że jest bardzo zadowolona, chociaż dokładnie nie wiedziała z czego.
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.