znów w roli protektorki, — roli, którą Pollyanna przeznaczyła jej bez namysłu, tak jakby to było całkiem naturalne, i, nienawidząc psów, jeszcze więcej niż kotów, była znów bezsilna, aby zaprotestować.
Gdy jednak po tygodniu Pollyanna przyprowadziła do domu małego obdartego chłopca i zażądała od ciotki takiej samej dla niego opieki, panna Polly tym razem stanowczo zaprotestowała.
A było to tak.
Pewnego ślicznego poranku Pollyanna niosła galaretkę z nóżek cielęcych dla pani Smith. Pollyanna i pani Smith były teraz najserdeczniejszemi przyjaciółkami, a przyjaźń ta powstała od chwili gdy Pollyanna powiedziała pani Smith o grze w zadowolenie. Chora bawiła się teraz stale z Pollyanną w tę grę, chociaż z początku nie szło dobrze. Zresztą nic w tem dziwnego: będąc zawsze niezadowoloną, trudno jej było teraz ze wszystkiego się cieszyć! Ale pod świetnem kierownictwem Pollyanny pani Smith robiła coraz to większe postępy. Dziś, naprzykład, ku wielkiej radości Pollyanny, oświadczyła, że cieszy się bardzo z przyniesionej galaretki, gdyż właśnie na nią miała ochotę!
Rozmyślając o tem wszystkiem, Pollyanna wracała do domu, gdy wtem ujrzała małego chłopca, siedzącego na trawie przy drodze i strugającego gałązkę.
— Dzień dobry! — zawołała grzecznie Pollyanna.
Chłopiec spojrzał na nią, lecz zaraz się odwrócił.
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.