— Czego chcesz? — mruknął ponuro.
Pollyanna roześmiała się.
— O, ty wyglądasz na takiego, któryby się nie ucieszył nawet z galaretki z nóżek cielęcych — rzekła, zatrzymując się przy nim.
Chłopiec spojrzał na nią ze zdziwieniem, lecz nic nie odpowiedział i znów strugał gałązkę starym powyszczerbianym scyzorykiem.
Pollyanna namyślała się chwilkę, a potem usiadła obok chłopca na trawie.
Pomimo stanowczych zapewnień Pollyanny, że, zawdzięczając paniom z dobroczynności, jest przyzwyczajona do ciągłego obcowania z dorosłymi, czuła bezwiedny pociąg do towarzystwa rówieśników. Stąd właśnie ta chęć skorzystania z okazji, którą nasunął jej przypadek.
— Nazywam się Pollyanna Whittier — zaczęła grzecznie. — A ty?
Chłopiec podniósł się ze zdziwienia, a potem znów usiadł.
— Dżimmi Bin — odpowiedział ponuro.
— Dobrze, teraz już się znamy! Bardzo ładnie z twej strony, żeś mi powiedział twe imię. Nie wszyscy to robią — dodała, mając na myśli pana Pendltona.
— Mieszkam u panny Polly Harrington. A ty gdzie mieszkasz?
— Nigdzie.
— Nigdzie? To niemożliwe! Zawsze się przecież gdzieś mieszka — zapewniła Pollyanna.
— Właśnie szukam nowego przytułku.
— A gdzież on będzie?
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.