— Ależ ty tam nie będziesz — zawołała Pollyanna — ja pójdę sama!
— Naprawdę? — zapytał już łagodniej Dżimmi.
— Naturalnie — odparła Pollyanna — postaram się tym razem przedstawić sprawę lepiej i jestem przekonana, że na pewno któraś z nich ofiaruje ci przytułek!
— Nie zapomnij tylko powiedzieć, że będę pracował!
— Nie, nie zapomnę, — odpowiedziała Pollyanna, prawie pewna wygranej — a jutro dowiesz się o wyniku.
— Gdzie?
— Na drodze w tem samem miejscu, gdzie cię dziś spotkałam.
— Dobrze, będę, — a po chwili dodał: — możeby dziś jeszcze wrócić do przytułku dla sierot, bo właściwie nie wiem dokąd pójść. Gdy wychodziłem dziś zrana, nic im nie powiedziałem, że nie wrócę, boby mnie nie wypuścili! Chociaż gdybym nie wrócił, toby też się bardzo nie gniewali! Rozumiesz przecie — to nie są rodzice! Oni się nie niepokoją.
— O, ja wiem — zgodziła się Pollyanna. — Ale gdy cię zobaczę jutro, jestem przekonana, że będę miała dla ciebie przytułek i rodziców. Dowidzenia! — dodała, wracając radośnie do domu.
Panna Polly tymczasem patrzyła na dzieci przez okno i śledziła chłopca, dopóki nie zniknął na zakręcie ulicy. Wtedy odwróciła się i ciężko westchnęła, czego zazwyczaj nie robiła. W uszach wciąż brzmiały jej słowa chłopca: „powiedziała mi, że pani jest dobra“, a w serce zakradło się dziwne uczucie smutku — tak jakby coś zgubiła.
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.