Dziewczynka zdziwiona, poszła za nim i wkrótce wydostała się na drogę. Pies pobiegł szybko naprzód, ale za chwilę znów wrócił, szczekając, jakby chciał prowadzić Pollyannę i wskazać jej, dokąd ma iść.
— Ale to nie jest droga do domu — pomyślała Pollyanna idąc za psem.
Ten zaś był coraz bardziej zaniepokojony i nie przestawał biegać i naszczekiwać. Wzrok jego, skierowany na Pollyannę, był tak wymowny, że Pollyanna zrozumiała, iż musiało coś się stać i pies błaga ją o pomoc. Przyśpieszyła więc kroku i niemal biegła za psem wąską ścieżką, którą ją teraz prowadził.
Nagle pies zaszczekał jeszcze żałośniej i zatrzymał się, a Pollyanna zobaczyła leżącego nieruchomo u stóp skały, w odległości kilku metrów od ścieżki, jakiegoś człowieka.
Na trzask złamanej nóżką Pollyanny gałęzi człowiek ów zlekka się podniósł i odwrócił głowę.
Z okrzykiem zdziwienia rzuciła się ku niemu Pollyanna:
— Panie Pendlton, co się stało? Pan jest ranny?
— Ranny? Ależ nie! Wygrzewam się tylko na słońcu — odpowiedział głosem podrażnionym. — Chodźno tu i powiedz mi, co umiesz robić, do czego jesteś zdolna i czy jesteś rozsądna?
— Dużo, proszę pana, nie umiem, ale panie z dobroczynności mówiły, że jestem zdolną i rozsądną dziewczynką. A mówiły tak, nie wiedząc, że to słyszałam.
„Pan“ uśmiechnął się ponuro.
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.