Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

starając się zmienić pozycję głowy, nie ruszając jednak reszty ciała.
— Z wielu drobnych rzeczy, proszę pana! Chociażby, naprzykład, z tego, jak pan obchodzi się z psem — rzekła, wskazując na rękę „Pana“, spoczywającą na głowie zwierzęcia. — A trzeba przyznać, że czasem zwierzęta daleko lepiej wyczuwają ludzi, niż sami ludzie, nieprawdaż? Ale niech pan pozwoli, podtrzymam głowę!
Pan Pendlton, aczkolwiek kilka razy jęknął podczas tej zmiany pozycji, poczuł jednak, że kolana Pollyanny z powodzeniem zamieniły odłamek skały, na którym dotychczas spoczywała jego głowa.
— Tak mi lepiej — wyszeptał słabym głosem i na chwilę zamilkł.
Pollyannie już zdawało się, że zadrzemał, gdy spostrzegła, jak zaciskał wargi, starając się tłumić jęk.
Łzy stanęły jej w oczach na widok tego dużego człowieka, który leżał teraz taki bezsilny i niedołężny. Jedna ręka jego z kurczowo zaciśniętemi palcami leżała na ziemi, druga zaś spoczywała na głowie psa, który leżał również nieruchomo, nie spuszczając mądrych oczu z twarzy swego pana.
Czas upływał powoli. Słońce skłaniało się coraz więcej ku zachodowi, zwiększając cień. Pollyanna bała się poruszyć i chwilami wstrzymywała oddech, by nie przeszkadzać rannemu.
Jakiś ptaszek fruwał niedaleko jej ręki, a mała wiewióreczka, siedząc na gałęzi tuż nad jej głową, wpatrywała się wylęknionemi błyszczącemi oczkami w nieruchomego psa.