bo jej niema: wyjechała! — odpowiedziała na to Nansy.
— Wyjechała? Ale to nie przeze mnie? Nieprawdaż? No, powiedz, powiedz mi prędzej, że nie przeze mnie! — wołała przerażona Pollyanna, gdyż w tej chwili opanowały ją wspomnienia wszystkiego, co zaszło w ostatnich czasach, i zaczęła robić sobie wyrzuty za kotka, za pieska, za Dżimmi, za słowo „zadowolona“, które tak drażniło ciotkę, wreszcie za zakazany wyraz „ojciec“, który, pomimo najszczerszych chęci, tak często wyrywał się z jej małych usteczek.
— Ależ nie, nie! Uspokój się, kochanie! — pocieszała ją Nansy. — Poprostu podczas twej nieobecności nadeszła depesza z zawiadomieniem o nagłej śmierci jej stryjecznego brata, który mieszkał w Bostonie, i panna Polly wyjechała najbliższym pociągiem. Wcześniej, niż za trzy dni nie wróci, a my możemy się cieszyć, żeśmy zostały same! Pokażemy, jak dobrze umiemy gospodarować!
Lecz Pollyanna nie podzielała jej radości.
— Cieszyć się, Nansy, gdy chodzi o czyjąś śmierć?
— Ja przecież cieszę się nie z powodu śmierci, a tylko dlatego, że...
Nansy zamyśliła się na sekundę, a potem z uśmiechem dodała:
— Przecież to ty nauczyłaś mnie grać w zadowolenie?
— Owszem, Nansy, ale są wypadki, w których moja gra nie ma zastosowania, i jednym z takich wypadków jest — śmierć! Tu nie można się cieszyć!
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.