— Ach, zapomniałam zupełnie, że ciocia nic o tem nie wie! To się zdarzyło podczas cioci nieobecności!... Znalazłam go w lasku w dniu wyjazdu cioci... a potem musiałam otworzyć drzwi do mieszkania, telefonować po doktora, podtrzymywać głowę... Następnie wróciłam do domu i już go więcej nie widziałam! Lecz dziś, gdy Nansy przygotowywała galaretkę dla pani Smith, pomyślałam sobie, jakby to było uprzejmie i mile, gdybym mogła ją zanieść dla niego, zamiast dla niej. Tylko ten jeden raz! Ciocia pozwoli? Nieprawdaż?
— No dobrze, dobrze, naturalnie — zgodziła się panna Polly, już trochę znudzona — lecz powiedz mi, o kogo to chodzi?
— O „pana“, to znaczy o pana Pendltona.
Panna Polly podskoczyła na krześle.
— Co? Mówisz o Janie Pendltonie?
— Tak. Właściwie to Nansy powiedziała mi, jak się nazywa! Czy ciocia go zna?
— A ty — znasz go? — usłyszała zamiast odpowiedzi.
— Owszem! Rozmawiamy ze sobą i teraz nawet czasem się uśmiecha! Ale on tylko zewnętrzny wygląd ma taki ponury! Więc idę po galaretkę, bo Nansy już pewnie wszystko przygotowała — szczebiotała Pollyanna, skierowując się do drzwi.
— Zaczekaj! — głos panny Polly przyjął odcień zimny i stanowczy. — Zmieniłam postanowienie: Pani Smith otrzyma dziś swoją galaretkę, jak zwykle. Oto wszystko — poza tem możesz iść!
Twarzyczka Pollyanny posmutniała.
— Ciociu, przecież pani Smith będzie długo
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.