że służąca początkowo chciała wziąć galaretkę i już się bałam, że pana nie zobaczę. Ale potem nadszedł doktór i pozwolił mi wejść do pana. To było bardzo uprzejmie z jego strony!
Hm... — mruknął „pan“ i zlekka się uśmiechnął.
— Przyniosłam panu trochę galaretki z nóżek — cielęcych! Lubi pan galaretkę?
— Nigdy tego nie jadłem — odparł i uśmiech znów opuścił jego ponure oblicze.
A Pollyanna, stawiając salaterkę na szafce przy łóżku, mówiła dalej:
— Naprawdę? Skoro więc pan nigdy nie jadł, nie może pan wiedzieć, czy ją lubi, lub nie! Bardzo się cieszę! Ach, żeby pan wiedział...
— O, to jedno tylko wiem doskonale, że jestem w tej chwili niedołężny i że mogę tak przeleżeć aż do dnia Sądu Ostatecznego!
Pollyanna była tem powiedzeniem nieprzyjemnie zaskoczona.
— O nie, to nie potrwa do dnia Sądu Ostatecznego, chyba, żeby dzień ten nastąpił wcześniej, niż się spodziewamy. Co prawda, Pismo Święte powiada, że nastąpi on nieoczekiwanie, nie wierzę jednak..., to znaczy, wierzę temu, co mówi Pismo Święte, ale nie wierzę, żeby to było tak prędko!
Pan Pendlton roześmiał się szczerze. Sanitarjusz, który w tej chwili otworzył drzwi i usłyszał ten śmiech, cofnął się natychmiast, jakby bojąc się spłoszyć nastrój, panujący w pokoju.
— Trochę ci się poplątało wszystko — rzekł pan Pendlton.
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.