— Chciałabym już odejść — powiedziała — przypuszczam, że galaretka będzie panu smakowała!
Na te słowa pan Pendlton otworzył oczy i spojrzał na nią wzrokiem takim jakimś dziwnym, że Pollyanna stanęła zmieszana.
— A więc ty jesteś siostrzenicą panny Harrington? — spytał łagodnie po chwili.
— Tak jest, proszę pana.
Wzrok chorego był wciąż tak badawczo skierowany na twarzyczkę dziewczynki, aż ta wreszcie spytała:
— Pan pewnie ją zna?
Na ustach chorego zjawił się dziwny uśmiech.
— Owszem, znam!
— Ale — dodał wciąż z tym samym uśmiechem — nie zechcesz przecież twierdzić, że to ona przysyła mi galaretkę?
Pollyanna była coraz bardziej zmieszana.
— Nie, proszę pana. Nawet powinnam tak się zachowywać, żeby pan nie mógł nawet przypuścić, że to ona.
— Domyślałem się tego — powiedział pan Pendlton i odwrócił głowę, a Pollyanna, nie wiedząc, co z sobą zrobić, pocichu wysunęła się z pokoju.
W bramie zastała doktora, siedzącego w powozie i rozmawiającego z sanitarjuszem, który stał przy nim.
— Słuchaj, Pollyanno, czy pozwolisz, że cię odwiozę do domu? — zapytał, uśmiechając się.
Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.