Strona:Hanns Heinz Ewers - Opętani.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

Potem udał się do fortu Valmy, który był wtedy najbardziej wysuniętą stacyą. Cztery dni płynie się tam dżunką, wlekąc się wśród ustawicznych skrętów Czerwonej Rzeki. Ale w linii powietrznej nie jest to znów tak daleko, na australskiej klaczy zajechałbym tam w ośmnastu godzinach. Odtąd rzadko tu się pojawiał; ale widy`wałem go czasem, gdyż tam jeździłem, by odwiedzić jednego z moich przyjaciół.
Był to Hong-Dok, który tę szkatułkę sporządził.
Uśmiecha się pan? Hong-Dok mój przyjaciel? Ale tak było. Wierz mi pan, nie wielu pan tu ludzi znajdzie, którzy by byli równi panu, bardzo niewielu. Ale był jeden, Hong-Dok. Był więcej nawet.
Fort Valmy — pojedziemy tam kiedyś; teraz stoją tam załogą Marsylczycy, a nie legioniści. Jest to prastare, niemożliwie brudne miasto; mały fort francuski góruje nad niem na pagórku, ponad brzegiem rzeki. Wszędzie błotniste ulice, pożałowania godne, nędzne domy. Ale takiem jest to miasto dzisiaj. Przedtem, przed kilkuset laty, musiało to być wielkie, piękne miasto, dopóki ci z pod czarnej chorągwi z północy tu nie przybyli i miasta nie zburzyli, ci przeklęci czarno-chorągwianie, którzy nam jeszcze tyle przyczyniają roboty. Ruiny na prawo od miasta są sześć razy tak duże, jak ono samo; ktoby teraz chciał tam budować, znajdzie gotowego dość materyału. W środku zaś tych ruin, tuż przy rzecze, stał duży, stary budynek, pałac niemal: dom Hong-Doka. Stał tam od niepamiętnych czasów i czarno-chorągwianie oszczędzili go z powodu jakiegoś religijnego zabobonu.
Tam mieszkali władcy tej krainy, protoplaści Hong-Doka. Stu przodków miał on i jeszcze stu i jeszcze stu, więcej aniżeli wszystkie europejskie domy panujące razem — a jednak znał ich wszystkich. Znał ich imiona,