Strona:Hanns Heinz Ewers - Opętani.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

że nie rozumie czego chcę. Począł deklamować do samego siebie ze sztucznem współczuciem, z którego widocznie szydził: — O, była to tylko zemsta biednego, oszukanego męża.
— Więc dobrze — rzekłem — dobrze! Ale powiedz mi pan wreszcie, co pan właściwie chcesz! Kiedy przyjdzie puenta?
— Puenta? — Uśmiechnął się zadowolony, jak by to słowo niepomiernie mu się podobało. — O, proszę, zaczekaj pan tylko trochę. — Oparł się w tył fotelu i milczał. Nie miałem najmniejszej ochoty napierać nań dalej, więc poszedłem za jego przykładem; niech tam kończy opowiadanie historyi o nędznem morderstwie, kiedy mu się spodoba.
Tak przesiedzieliśmy pół godziny, nie mówiąc do siebie ani słowa. W przyległym pokoju zegar wybił godzinę szóstą.
— Teraz, teraz powinna się zjawić, — rzekł Hong-Dok cicho. Potem zwrócił się do mnie: — Każ pan podać bojom szkła! — Skinąłem na Banę, by przyniósł moje lornetki. Ale nim jeszcze Hong-Dok uchwycił za jedną z nich, zerwał się, i przegiął się daleko po za poręcz werandy. Wyciągnął przed siebie ramię, ku prawej stronie, w kierunku Czerwonej Rzeki i zawołał tryumfująco: — Patrz pan, patrz pan, oto nadąża ona — — puenta!
Wziąłem swój dalekowidz Krima i spojrzałem w tą stronę zaciekawiony. Daleko, daleko w górze ujrzałem wśród rzeki pędzący mały punkcik. Zbliżał się, ujrzałem małą tratwę. A na tratwie dwoje ludzi. Popędziłem bezwiednie na sam skraj werandy, by lepiej widzieć. Na plecach leżała kobieta, czarne włosy rozpuszczone spadały jej w wodę — poznałem ją, była to Ot-Chen. A na niej mężczyzna — twarzy jego nie widziałem, tylko rudawy