Strona:Hanns Heinz Ewers - Opętani.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

stkiem niebywale mi trudno myśleć o czemś, co nie tyczy się Klarimondy, a raczej — — raczej zabawy. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że to właściwie ta zabawa, zajmuje mnie ciągle. I to jest tem, co najmniej rozumiem.
Klarimonda — — tak, czuję do niej pociąg. Ale w głębi przyłącza się do tego uczucia jakiegoś strachu. Strach? Nie, i to nie, jest to raczej niepokój, nieznaczna trwoga, której nie zdołam określić. I właśnie ta trwoga to coś dziwnie zwalczającego mnie, jest rozkoszą, zatrzymującą mnie przy niej i coraz silniej pociągającą do niej. Jest mi jakbym pędził po obwodzie koła o dużym promieniu wokół niej, zbliżam się, cofam się, biegnę dalej, zachodzę z innej strony i znów się cofam. Aż wreszcie, — to wiem na pewne, — będę musiał pójść do niej.
Klarimonda siedzi przy oknie i przędzie. Nici długie, cienkie, nieskończenie delikatne nici. Tworzy z nich siateczkę, nie wiem w jakim celu. I nie mogę pojąć, jak może wykonać tę siateczkę, nie poplątawszy i nie porwawszy tych delikatnych nici. Cudowne wzory są w tej robocie, bajeczne zwierzęta, i przedziwne twarze.
Zaprawdę, — cóż to ja piszę? Przecie nie mogę stąd widzieć, co ona przędzie; za delikatne są nici. A jednak czuję, że jej robota jest właśnie taką, jaką ją widzę — — gdy oczy zamknę. Zupełnie taką. Wielka sieć i dużo w niej istot, bajkowych zwierząt i dziwnych twarzy —
Czwartek, 17 marca.
Dziwnie jestem podniecony. Nie rozmawiam z nikim, nie mówię nawet: „dzień dobry“ ani pani Dubonnet, ani służącemu. Zaledwie pozwalam sobie zjeść coś nie coś; potrafię tylko siedzieć przy oknie i bawić się z nią. Podniecająca to jest zabawa, bezwątpienia.
Zdaje mi się, że jutro musi się coś stać.