Strona:Hanns Heinz Ewers - Opętani.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

tak szybko, błyskawicznie, że prawie działo to się w tej samej sekundzie, tak iż jeszcze teraz czasem sobie wyobrażam, że wola odemnie wychodzi.
Ja więc, tak dumny, że wpływałem na jej myśli, ja jestem tym, który jej w zupełności ulega. Tylko że ten jej wpływ jest tak delikatny, miękki. O nie ma niczego milszego!
Czyniłem jeszcze inne próby. Włożyłem obie ręce w kieszenie, postanawiając ich nie wyjąć. Wpatruję się w nią. Widziałem jak podniosła rękę, uśmiechnęła się i delikatnie pogroziła mi palcem. Nie ruszyłem się. Czułem jak moja prawa ręka usiłowała wydostać się z kieszeni, ale chwyciłem silnie palcami za sukno. jednak powoli, po minutach, rozluźniły się palce, — i ręka moja wydostała się z kieszeni a ramię podniosło się. I pogroziłem jej palcem i uśmiechnąłem się. Było mi, jakbym ja sam tego nie wykonywał, ale ktoś obcy, na którego ja patrzę. Nie, nie, — nie było to tak. Ja, ja to czyniłem, — a ktoś obcy patrzał na mnie. Właśnie ów ktoś obcy, który był silnym i dokonał tego odkrycia. Ale to nie ja byłem — —
Ja, — cóż mnie obchodzi jakieś odkrycie? Jestem na to, by czynić, co ona zechce, Klarimonda, którą kocham wśród rozkosznej trwogi.

Piątek, 25 marca.
Przeciąłem drut telefonu. Nie chcę by mi ordynarny komisarz wciąż przeszkadzał, właśnie wtedy, gdy zbliża się przedziwna godzina —
O Boże, — dlaczego tak piszę? Nie ma w tem ani słowa prawdy. Jest mi, jak by ktoś kierował mem piórem.
Ale chcę tu — chcę — napisać tu to, co jest. Jest to z mej strony olbrzymi wysiłek. Ale chcę to uczynić. A więc jeszcze raz — to — — co ja chcę.
Przeciąłem drut od telefonu — — — ah! — —