— Hotel mój był przy ulicy Mayo, liczba 25. Obok w plugawym teatrzyku hałasowano jeszcze; wszedłem do wnętrza. Troje dziewcząt było na scenie, — „Graciela — Trio“ objaśniał program. Blondynki, o znudzonych minach dziewczęta, w długich błękitnych sukniach jedwabnych, stały na uboczu sceny. Śpiewały swą pieśń, a przy bisowaniu zwrotek podrzucały suknie wysoko w górę. Spodnic nie miały wcale, w wysokich, czarnych trykotach tkwiły ich nogi. Wysmukłe, karne, stalowe nogi — — o wiedziałem dobrze, że należą one do „trzech Dickensów“.
Uczułem wielką trwogę, przeczułem, że i mnie ktoś okraść może. Nietylko nogi, — — wszystko! Ale trwało to tylko chwilę, potem musiałem się roześmiać. Na myśl mi przyszło: co będzie, jeżeli Dickensi ubezpieczyli się od kradzieży? Zapewne dały im dziewki swe chude nogi starych bab, a same wytańcowują po świecie wspaniałemi nogami Dickensów. Ale w jaki sposób udowodnią Dickensi kradzież. Towarzystwo ubezpieczeń będzie się wzbraniać zapłacić im odszkodowanie, — i dojdzie do procesu!
Pospieszyłem do hotelu i napisałem list do trzech Dickensów. Ofiarowałem się im za świadka — —
∗ ∗
∗ |
Strona 914. Pismo kobiece.
Ani ten w Cintry, ani ten na Ischia, ani też ten Estów. Ani ten pełen cieni w Phislehurst, ani ten na Laeromie, ani szweryński. Ani ten czarodziejski ogród Haitis, stworzony przez pewnego poetę niemieckiego, gdy bawił się w konsula w krainie murzynów.
Nie, nie, żaden z tych. Wszystkie razem raczej, — a jednak żaden z nich. Każdy po raz jeden — jeśli padnie