Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/205

Ta strona została skorygowana.

— Koniec zawsze przyjść musi wszystkiemu! — powiedziało sobie płótno. Nie można żądać niemożliwości!
Podarto je na szmatki i zdawało się, że już przepadło. Ale nie! Rozszarpane, rozgotowane, roztarte i zmielone, dało ono śliczny, biały papier.
— To niesłychane! — powiedział papier. — Jestem teraz cieniutki, bielszy niż przedtem i będą na mnie nawet pisać! Cóż za szczęście!
Spisano na nim w istocie piękne opowieści, a ludzie czytali, słuchali, stawali mędrsi i lepsi, prawdziwe błogosławieństwo przyniósł światu papier.
— Czyż mogłem marzyć o tem, będąc zwyczajnym kwiatkiem polnym? — myślał papier. — Dotąd pojąć nie mogę owych cudownych przemian, chociaż są one prawdą niezbitą. Czysta łaska boża! Ile razy mi się zdaje, że już koniec, nastaje coś nowego i wyższego jeszcze. Kto wie, czy nie objadę całego świata, by mnie czytali wszyscy! Ach, jakże jestem szczęśliwy!
Ale papier nie został posłany w świat, jeno do drukarni. Tam wydrukowano to co na nim było napisane, zrobiono mnóstwo książek i rozesłano po świecie. W ten sposób przyniósł on więcej korzyści, niż gdyby w jednym tylko egzemplarzu podróżował od człowieka do człowieka.
— To najlepszy sposób! — powiedział papier. — Nie przyszło mi do głowy coś tak prostego. Zostanę sobie w domu i jak stary dziadzio będę zażywał wywczasów. A książki udały się w wędrówkę. O jakże jestem szczęśliwy!
Spora paczka papieru przeleżała lat kilka w szafie, potem zaś postanowiono ją spalić, by nie wpadła w ręce kramarza, któryby zawijał masło i cukier.