Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/215

Ta strona została przepisana.

Matka-kaczka broniła je zrazu, potem jednak i ona straciła cierpliwość.
— Niechże cię raz licho porwie, ty moje utrapienie! — mawiała teraz.
Służąca, która przychodziła karmić drób odsuwała, także stopą biedne szkaradztwo, wyciągające po okruchy szyję.
W końcu, nie mogąc wytrzymać małe kaczę uniosło się w powietrze i poleciało ponad krzaki, ogrody i pola. Ptaki uciekały, przerażone biciem niewprawnych skrzydeł, a biedne kaczę zamykało oczy nie chcąc patrzeć na tych ślicznych pobratymców swoich, których raziła brzydota jego.
Leciało i leciało byle dalej, aż wreszcie usiadło znużone na wielkim moczarze, gdzie żerowały dzikie kaczki.
Zbliżyły się doń zaraz, pytając:
— Skądżeś ty? Jakaż twoja rasa?
Kaczę kłaniało się zawstydzone wszystkim, nie wiedząc co mówić, a kaczki powiedziały:
— Jest szkaradnem stworzeniem! Ale nie nasza to sprawa i żyj sobie tu, byłeś nie chciał, potworku, zaślubić którejś z naszych córek!
Ani mu się śniło o zaślubinach i rad był, że może żerować, oraz spać w szuwarach.
Pewnego dnia nadleciało kilka dzikich gęsi. Przybywały z dość daleka z Północy, ale jako młode musiały spocząć w lesie.
— Hej, mały potworze! — powiedziały. — Śmiesznie wyglądasz. Chodź z nami, zostaniesz ptakiem przelotnym. Niedaleko stąd, żyje stadko dzikich gęsi, a przyj mą cię za naszą protekcją życzliwie.