Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/216

Ta strona została przepisana.

— Piff! Paff! — padły w tej chwili strzały, a dwie gąski zginęły. Po nowych strzałach wzleciały zewsząd z moczaru gęsi i kaczki, uciekając na wszystkie strony.
Strzały huczały, na brzegach stali ludzie, siedzieli w gałęziach wierzb, siny dym pokrył szuwary, a psy naszczekiwały straszliwie.
Biedne kaczę drżało wtulone w kępę trawy. Nagle ujrzało przed sobą psa ogromnego o rozbłysłych oczach, rozwartej paszczy i białych zębiskach. Spojrzał na biedactwo, machnął wzgardliwie ogonem i pobiegł dalej szukać godniejszego siebie łupu.
— Brzydota moja ocaliła mnie! — powiedziało sobie biedne kaczę i siedziało długo wtulone w sitawie, aż polowanie ustało.
Potem zaczęło co sił umykać ze strasznego moczaru i zdążyło nad wieczorem do ubogiej chatki.
Znużone, chłostane wichrem przycupnęło pod ścianą i dopiero odzyskawszy zmysły spostrzegło, że drzwi nie są domknięte. Weszło i znalazło się w domku, gdzie żyła zacna kobieta z kotem i kurą. Kot umiał prężyć grzbiet i mruczeć, sypał także iskry, ale tylko wówczas, kiedy się go głaskało pod włos. Kura miała krótkie nogi, chodziła śmiesznie, ale znosiła dobre jajka, a kobiecina kochała ją, jak własne dziecko.
Kot i kura spostrzegły rano przybysza, kot zaczął mruczeć, a kura gdakać.
— Cóż to się dzieje? — spytała kobieta, potem zaś wzięła w ręce kaczę i zawołała.
— Doskonale! Będę miała kacze jaja! Odtąd dobrze się działo kaczęciu, miało co jeść i ciepły kąt, gdy jednak wyszło na jaw, że jaj znosić nie może, zaczęła się na nowo niedola.