wzdłuż rwącego potoka, który wypływał z grindelwaldzkiego lodowca, przeprawiając się nieraz po pniach drzew olchowych i odłamach skał. Potem podeszli w górę i stanęli na samym lodowcu.
Rudi wspinał się na skały, pełzał na czworakach, oczy mu błyszczały z zachwytu, a podkutemi trzewikami wybijał ślady, jakby chciał je pozostawić na zawsze.
Szli coraz to wyżej po lodowcu, wśród zwałów lodu i skał. Rudi wspomniał przelotnie przygodę swoją w szczelinie i stratę matki, zaraz jednak zajęło go to na co patrzył
Towarzysze podawali mu czasem ręce i pomagali, on jednak nie czuł znużenia i szedł pewnie, jak gemza. Widoki zmieniały się ciągle. Nagie skały, lód, niska kosodrzewina, to znów soczyste, zielone pastwiska, wszystko to zajmowało chłopca bardzo. W dali widać było szczyty, znane dobrze mieszkańcom gór, jak „Jungfrau“, „Mnicha“, „Eiger“ i inne. Lodowce stykały się tu niemal ze sobą, tworząc jedno królestwo Władczyni Lodu, która, jak wiadomo, czyha jeno na to, by schwytać człowieka i pochłonąć go. Słońce prażyło, śnieg raził oczy, a na całej jego powierzchni błyszczały błękitnawe punkty, niby djamenty.
Na śniegu widział Rudi nieraz mnóstwo owadów, przeważnie pszczół i motyli zaniesionych wiatrem na te wyżyny, gdzie musiały zginąć. Czasem podnosiły się groźnie chmury i szalały w oddali burze, im jednak sprzyjało szczęście i mieli pogodę.
Noc spędzili w kamiennym, opustoszałym budynku, gdzie rozniecili ognisko i zgotowali ciepły korzenny
Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/230
Ta strona została skorygowana.