Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/231

Ta strona została skorygowana.

napój. Mały Rudi dostał również swą porcję, potem zaś dwaj przewodnicy zakurzyli fajki i zaczęli rozpowiadać o tajemnicach Alp, o dziwnych, potwornych wężach, bezdennych jeziorach, zjawach nocnych, duchach, które unoszą ludzi przez powietrze, aż do przedziwnego miasta Welecji, o dzikich pasterzach, pędzących czarne woły i owce halami. Nie widziano ich, coprawda, ale wielu słyszało beczenie i ryk trzód oraz brzęk dzwonków. Rudi nadsłuchiwał ciekawie i wydawało mu się, że z dali dolata w istocie ów ryk złowrogi. Starsi również usłyszeli go w końcu i powiedzieli chłopcu, by nie spał.
Okazało się niedługo, że był to wiatr halny, zwany tutaj „Föhn“. Szalał straszliwie, a często, jak opowiadano, wyrywa on drzewa ogromne, łamie je, przenosi szałasy na drugi brzeg potoków, niczem figurki szachowe.
Po godzinie ustała burza i wszyscy zasnęli twardo, po całodziennem zmęczeniu.
Ruszyli dalej o świcie. Rudi zobaczył nowe góry, lodowce i śnieżne pola. Przekroczyli już granicę kantonu Wallis i znaleźli się na przeciwległym stoku, jednakże daleko jeszcze od celu podróży. Mijali coraz to nowe rozpadliny skalne, pastwiska, ścieżki, spotykali też odmiennych ludzi. Pośród nich zobaczył Rudi dziwne postacie. Byli to tak zwani głuptacy, czyli kretyni, o wstrętnych, nalanych, żółtych twarzach i wielkich wolach, wiszących u szyi. Spoglądali oni bezmyślnie na idących i kroczyli ospale, a niezdarnie. Najobrzydliwsze były kobiety. Chłopiec zaczął dumać, jakich ludzi zastanie w nowej ojczyźnie.