Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/239

Ta strona została skorygowana.

orzechowe, widniały wszędzie kwietne ogródki, aleje, strzelały w niebo wieże kościołów, w dali zaś rysowała się niezrównana w piękności „Jungfrau“, szczyt potężny, osrebrzony lodowcami.
Na ulicach mnóstwo było wykwintnie ubranych mężczyzn i kobiet, cudzoziemców przeważnie, ale Rudi widział także stroje ludowe różnych kantonów Szwajcarji. Strzelcy mieli u kapeluszy numery porządkowe, według których stawali do zawodów. Grała muzyka, rozbrzmiewał śpiew, katarynki i trąbki, nawoływania i rozgwar przepełniały powietrze. Domy i mosty ozdobiono wieńcami i godłami najrozmaitszemi. Flagi i chorągwie powiewały, a nadewszystko strzały padały gęsto. Była to najmilsza dla przybysza muzyka, to też zapomniał rychło, że przybył tu dla Babety.
W strzelnicach pełno było współzawodników, Rudi wmieszał się pomiędzy nich i niebawem zaczął odnosić jedno zwycięstwo po drugiem. Trafiał zawsze w czarny punkt środkowy, tak że pytano o niego wokoło.
— Cóż to za młodzieniec, który mówi tak biegle po francusku i niemiecku jednocześnie?
— Pochodzi podobno z okolic Grindelwaldu! — odpowiedział ktoś.
Rudi miał oczy rozbłysłe szczęściem i odwagą, które to dwie rzeczy zawsze chodzą w parze. Zjednał sobie odrazu przyjaciół i wielbicieli, tak że zapomniał do cna o Babecie.
Nagle czyjaś dłoń spoczęła ciężko na jego ramieniu i ktoś przemówił po francusku:
— Pochodzisz pan z kantonu Wallis, nieprawdaż?
Rudi obrócił się i ujrzał grubego, bogatego młynarza z Bexu, za nim zaś drobną, delikatną Babetę. Młynarz był rozradowany powodzeniem młodego strzelca, a