dzbanek do kawy, nadający się doskonale na nowe gospodarstwo. Ale bardziej ciężyło coś innego, z czem wracał.
Było chłodno, mglisto, opary osnuły szczyty gór, topory szczękały po lasach, a olbrzymie jedle sunęły w dół, niby lekkie zapałki. Potoki szemrały jednostajnie, a chmury sunęły leniwo po niebie.
Nagle ujrzał Rudi obok siebie dziewczynę, której nie spostrzegł dotąd. Szła w tę samą co on stronę, a oczy jej były dziwne, szklanne, przepastne i szła od nich przedziwna moc.
— Czy masz narzeczonego? — spytał Rudi, gdyż myśli jego krążyły koło tego właśnie zagadnienia.
— Nie mam! — odparła ze śmiechem, ale nie czyniło to wrażenia, że mówi prawdę, potem zaś dodała. — Chodźmy tędy, pocóż nakładać drogi? Skręcimy w lewo!
— By wpaść do szczeliny lodowca! — odparł. — Chcesz być przewodniczką, a nie znasz się na rzeczy.
— Znam dobrze drogę i mam całą przytomność umysłu! — zapewniła. — Natomiast twoje myśli przebywają, widzę, w dolinie. Tutaj, w górach pamiętać trzeba o Władczyni Lodu, która, podobno, nie sprzyja ludziom.
— Nie boję się jej! — zawołał. — Musiała mnie puścić z objęć swych, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, to też ujdę jej mocy teraz, będąc silnym młodzieńcem.
Ciemność zstępowała coraz to większa, padał deszcz ze śniegiem, a droga stawała się coraz to trudniejszą.
— Podaj mi rękę! — rzekła dziewczyna. — Pomogę ci iść w górę! — potem zaś dotknęła go lodowatą dłonią.
— Niema potrzeby! — zawołał. — Nigdy jeszcze nie przyjąłem pomocy kobiety!
Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/242
Ta strona została skorygowana.