oplątawszy sznurem nogi i całe ciało. Potem przerzucił go przez plecy, tak że wisiał pod nim i z wielkim trudem stanął na najwyższym szczeblu drabiny.
— Trzymaj się i nie bój, a nie spadniesz! — tak brzmiała stara nauka. Rudi uczynił to, schodził, nie bał się i nie spadł.
Na koniec uczuł, że dotyka stopą twardej skały i huknął wesoło, aż echa odpowiedziały.
— Proszę, oto jest rzecz, której pan chciał! — rzekł Rudi, stawiając w pokoju młynarza wielki kosz. Gdy go odkrył, wyjrzała głowa ptaka o żółtych, czarno obramionych oczach, które połyskiwały dziko, a dziób rozwierał się do kąsania. Szyja młodego orła była czerwona i pokrywał ją brunatny, rzadki puch.
— Złapałeś go? — krzyknął młynarz.
Babeta wydała również okrzyk i cofnęła się, niezdolna odwrócić oczu od orlęcia i śmiałka, który go przyniósł.
— Dokazałeś swego! — rzekł młynarz po chwili.
— A pan dotrzymasz, jak zawsze, słowa! — odparł Rudi.
— Czemuż u licha nie skręciłeś karku?
— Bo trzymałem się mocno! Czynię to dalej i nie puszczam Babety.
— Nie masz jej jeszcze! — powiedział młynarz i roześmiał się, co było, jak wiadomo, dobrym znakiem.