Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/250

Ta strona została skorygowana.

— Wyjmijmy naprzód orlę z koszyka. Wytrzeszcza na nas oczy, aż ciarki przechodzą. Gdzież złapałeś tego potwora?
Rudi opowiedział wszystko, a oczy słuchającego młynarza stawały się coraz to większe.
— Będąc tak odważnym, możesz przy swojem szczęściu wyżywić trzy żony! — powiedział w końcu.
— Dziękuję serdecznie! — zawołał młodzieniec.
— Ale Babeta jeszcze nie twoja! — oświadczył młynarz, klepiąc poufale po ramieniu młodego myśliwca.
— Czy znasz ostatnią nowinę? — spytał kot pokojowy, towarzysza kuchennego. Oto Rudi przyniósł nam młodego orła i chciał go wymienić na Babetę. Potem pocałował ją przy ojcu, co się równa oficjalnym zaręczynom. Stary nie fikał wcale, schował pazury, odprawił popołudniową drzemkę, oni zaś siedzą sobie na kanapie i gadają. Myślę, że nie skończą do samych świąt Bożego Narodzenia.
I rzeczywiście nie mogli się dość nagadać. Nastała jesień, potem zima, śnieg spiętrzył się w górach, mróz powiększył znacznie wspaniały pałac Władczyni Lodu, strojąc go w girlandy i filary, drzewa przybrały białą szatę, ona sama jeździła po śnieżnych rozłogach, a Rudi siedział ciągle w młynie i rozmawiał z Babetą. W lecie miało się odbyć wesele, a wszyscy tyle o niem mówili, że huczało w uszach. Babeta promieniała, piękna i świeża jak wiosna, której z dnia na dzień wyglądali wszyscy.
— Pojąć nie sposób, — rzekł kot pokojowy — jak mogą tak ciągle siedzieć pochyleni nad sobą. Jednostajne ich miauczenie drażni mnie niewymowmie!