Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/251

Ta strona została skorygowana.
OPOWIEŚĆ DZIEWIĄTA.
WŁADCZYNI LODU.

Czasu wiosny, kiedy wszystko rośnie, zieleni się i kwitnie, legiwała Władczyni Lodu wysoko na skraju ogromnego pola śniegowego. Spadały stąd kaskady w dół, ona zaś posyłała tam spojrzenia, przyglądając się mrówczej pracy ludzi.
— To są siły ducha! — mówiła do siebie. — Te robaczki pysznią się siłami ducha! A jednak starczy rzucić mi stąd garść śniegu, by unicestwić całe ich dzieło. Patrzyła złowrogo w dolinę, skąd dolatał łoskot, grzmot wybuchów towarzszących wysadzaniu skał dla budowy tunelów i zakładania nowych dróg.
— To są krety! — powtarzała Władczyni Lodu. — Jakże nikłe ich hałasy? Czemże są wobec huku lawin moich, gdy przebudowuję, lub powiększam moje pałace?
Ujrzała nad lokomotywą pióropusz dymu pociągu i wąż wagonów sunący po szynach.
— Zabawiają się we władców świata! — rzekła do siebie. — Ufają siłom ducha, a przecież istnieją wyłącznie tylko siły natury potężnej.
Zaśmiała się, aż echa poszły wokoło.
— Spada lawina! — powiadali sobie ludzie w dolinach. Ale śmieli się wesoło, ufni, iż opanować mogą morze, góry i cały świat, iż zawładną kiedyś w pełni siłami przyrody.
W tej chwili ukazało się towarzystwo wędrowców na lodowcu, gdzie leżała Władczyni. Związani byli razem linami, chcąc tworzyć niejako jedno, wielkie ciało na ogromnej płaszczyźnie, pokrytej rozpadlinami i szczelinami.
— Robactwo! — mruknęła i odwróciła się od nich.