za rękę pójść z nim musiała. Wyruszyli kędyś w obczyznę, a ciągle szli na dół. Babeta czuła, że wielki ciężar uciska jej serce, że się dopuszcza wielkiego grzechu przeciw mężowi i Bogu. Nagle spostrzegła, że jest sama, opuszczona, suknie potargały ciernie, włosy jej okryło siwizna. Przepojona bólem spojrzała wzwyż i zobaczyła, że na cyplu skały stoi Rudi. Wyciągnęła doń ramiona, ale nie śmiała wołać. Zresztą byłoby to daremne, gdyż nie był to on sam, ale tylko kij alpejski z kurtką i kapeluszem, zwyczajem myśliwskim ustawiony w celu zmylenia czujności gemz. Zdjęta rozpaczą zaczęła się modlić i wołać:
— Ach! Czemuż nie umarłam w dniu najszczęśliwszym, w dniu ślubu mego? O Boże! Byłoby najlepsze dla mnie i dla niego! Któż zdoła przeniknąć przyszłość swoją?
Potem rzuciła się w przepaść! Pękła jakaś struna i jęknął ton żałobny...
Sen pierzchnął. Babeta miała jednak wrażenie, że śniła o czemś strasznem i że wmieszany był w to ów rudowłosy Anglik, którego nie widziała od całych już miesięcy, nie myśląc też o nim wcale. Zadumała się nad tem czy go spotka na weselu w Villeneuve i lekki cień przebiegł jej uroczą twarzyczkę. Zmarszczyła brwi na chwilę, ale zaraz uśmiech powrócił. Był to wszakże najpiękniejszy dzień jej życia, dzień zaślubin z ukochanym!
Zeszła do izby mieszkalnej i zastała już oblubieńca oraz ojca, który radował się wraz z nimi szczerze. Niebawem ruszyli w drogę.
— Teraz my jestyśmy panami domu! — powiedział kot pokojowy do towarzysza.
Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/261
Ta strona została skorygowana.