Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/263

Ta strona została skorygowana.

Zrzucił kurtkę, trzewiki i skoczył do wody i zaczął zwinnie pływać.
Krystaliczna toń jeziora zimną była jak lód. Wiał od niej zamróz lodowca. Rudi spojrzał w głąb i wydało mu się, że widzi tam pierścień złoty na dnie. Wspomniał straszny pierścień zaręczynowy. Pierścień rósł coraz to bardziej, tworząc złotą ramę przedziwnego krajobrazu. Był tam jakby przedziwny pałac lodowy, pełen sal, grot, rozpadlin, a zaludniało go mnóstwo postaci. Wszyscy młodzi strzelcy, którzy poginęli w górach, dziewczęta przepadłe w szczelinach lodowców, starsi mężczyźni i kobiety, słowem wszyscy którzy stali się ofiarami nieszczęścia, żywi teraz i uśmiechnięci patrzyli na płynącego.
Z podziemi tętniły dzwony. Rudi ujrzał krystaliczny tron, na nim zaś Władczynię Lodu. Po chwili wstała, uniosła się wzwyż i pocałowała go w nogi. Uczuł dreszcz straszliwy, jakby wstrząsł nim prąd elektryczny coś niby lód i płomień zarazem sparzyło go nagle.
— Mój jesteś! — zabrzmiało z głębiny. — Całowałam twe usta, gdyś był malcem, teraz ucałowałam stopy twoje. Cały jesteś moją własnością!
Usłyszał wyraźnie te słowa i nie zdolny oprzeć im się, zatonął w przejrzystej fali.
Cisza nastała. Umilkły dzwony wraz z ostatnim rozbłyskiem światła na górach. Śmierć zawładnęła szczęściem.
Biedna Babeta widziała co się dzieje. Sama jedna, opuszczona na wyspie, w ciemną pogrążoną noc. W dodatku rozszalała się wichura, zaczęły bić pioruny, wreszcie lunął deszcz, ludzie przybiegli nad brzeg, by zabezpieczyć łodzie.
— Gdzież oni być mogą teraz? — dumał młynarz.