Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/32

Ta strona została przepisana.

dząca w nich obracała się raz po razu do Janka kiwając mu życzliwie głową, jakby się dobrze znali, tak że Janek siedział dalej nie puszczając sznura swych sanek i dostał się w ten sposób poza miasto. Tam rozhulała się śnieżyca na dobre, tak że musiał przysłaniać oczy ręką. Nareszcie przeląkł się i puścił sznurek, chcąc odczepić swe sanki od wielkich. Ale nie pomogło to nic i pędził dalej jak wiatr.
Zaczął krzyczeć co sił, ale sanki pędziły dalej. Czasem uczuwał uderzenie, jakby jechano przez rowy i skały. Przerażony Janek chciał się modlić, ale przypomniał sobie tabliczkę mnożenia.
Płaty śniegu stawały się coraz to większe, i w końcu wyglądały jak wielkie, białe kury. Nagle konie skoczyły w bok, sanie stanęły, a jadąca w nich osoba podniosła się z siedzenia. Futro jej i czapka były ze szczerego śniegu. Janek zobaczył wysoką, smukłą, lśniąco-białą damę i poznał Królowę Śniegu.
— Dziarsko jechaliśmy, — powiedziała — ale zimno dziś trochę, chodź więc i schowaj się w moje futro niedźwiedzie.
Posadziła go obok siebie i okryła futrem, jemu zaś wydało się, że zapada w ogromną zaspę śnieżną.
— Zimno ci jeszcze? — spytała, potem zaś pocałowała go w czoło.
Ach! Jakże zimne były jej usta, zimniejsze od lodu! Serce jego, napół już zlodowaciałe zastygło w zimną bryłę od tego pocałunku. Wydało mu się, że umiera, ale trwało to chwilę tylko, potem zaś zrobiło mu się dobrze i nie czuł wcale zimna.
— A gdzież moje sanki! — zawołał. — Nie zapominaj o sankach moich!