Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/38

Ta strona została skorygowana.

— Bęben bije! Bum! Bum! Dwa tylko tony. Ciągle bum, bum! Słychać płacz kobiet. Słychać śpiew kapłanów. Hinduska w długiej, czerwonej szacie stoi na stosie pogrzebnym, a dokoła niej i zmarłego jej męża lśnią płomienie i dym się kłębi. Ona zaś myśli o tym, który jest tutaj, w kole żywych, o oczach jego płonących jaśniej od ognia i palących gorącej, niż żar od którego niedługo w popiół się zmieni. Czyż płomień serca może zamrzeć w płomieniach stosu?
— Nie rozumiem tego wszystkiego! — powiedziała Zosia.
— To jest moja opowieść! — odparła lilja płomienista.
— Cóż powie bluszcz?
— Tam, w dali wznosi się w niebo dumnie zamek rycerski. Gęstwa bluszczu oplata stare mury, pnąc się w górę. Na rzeźbionym balkonie stoi dziewczyna, przybrana w jedwabne szaty. Patrzy na dół, na drogę i wychyla się, pytając:
— Czemuż nie przybywa, czemu go niema jeszcze?
— Czy mówisz o Janku? — rzekła Zosia.
— Opowiadam jeno baśń własną! — odparł bluszcz. Zosia zwróciła się do białych śnieżyczek.
— Pomiędzy dwu drzewami wisi chuśtawka, a na niej dwie małe dziewczynki w kapelusikach o zielonych wstążkach. Za niemi brat starszy. Objął ramionami sznury, a w rękach trzyma miseczkę z pianą mydlaną i słomkę. Puszcza, chuśtając się, bańki, które migocą w powietrzu kolorami tęczy. Z boku czarny piesek służy, prosząc, by go dzieci wzięły na chuśtawkę. Szczeka też czasem niecierpliwie, a chuśtawka buja ciągle i bańki lecą w powietrze. Oto moja opowieść.